Rzeczywiste granice naszej suwerenności: czy musimy uzgadniać w obcych ambasadach treść naszych ustaw?
Od niedawna nasz kraj jest przedmiotem bezceremonialnej presji kilku państw, której celem jest zmiana treści naszego ustawodawstwa. Rządy tych państw sprzeciwiają się nowelizacji ustawy o IPN i w sposób zupełnie bezceremonialny, szokujący dla polskiej (i nie tylko polskiej) opinii publicznej, wywierają presję na władze polskie aby podporządkowały się ich dyktatowi. W wypowiedziach przedstawicieli tych państw od początku nawet nie zachowywano jakichś pozorów, które ratowałyby przynajmniej partnerski wizerunek naszych stosunków. Nic z tych rzeczy: rządy państw, które lepiej wiedzą o istnieniu „polskich obozów śmierci”, traktują nasz kraj jako państwo wasalne, którym można publicznie pomiatać. Czy dotarliśmy do granic wyznaczonej nam suwerenności, a nawet już je przekroczyliśmy? Jeśli nie posłuchamy się, nie przeprosimy i ze wstydem nie posypiemy głowy popiołem, to spotkają nas jakieś zmasowane retorsje – „pogorszenie relacji”, czyli wykluczenie z „zachodniego salonu”, do którego – jak widać przez przypadek – zostaliśmy pochopnie przyjęci. Agresja słowna naszych nomen omen sojuszników posunęła się już aż tak daleko, że o wycofaniu się nie ma mowy; bez blamażu ze strony ich autorów jest to zresztą mało prawdopodobne. Również polscy politycy nie mogą się cofnąć, mają jednoznaczne poparcie opinii publicznej, a przede wszystkim mają RACJĘ, bo twierdzenie o „polskich obozach śmierci” lub „polskich obozach koncentracyjnych” jest w pewnym sensie formą kłamstwa oświęcimskiego, które od lat było, jest (i będzie) przestępstwem. Na kapitulację z naszej strony, którą zawsze można fałszywie nazwać „kompromisem”, nie ma miejsca, chyba że rządząca większość chce przegrać nie tylko najbliższe wybory. Przecież „wstaliśmy z kolan”, „odzyskaliśmy poczucie własnej wartości”, a przede wszystkim pokazaliśmy, że potrafimy poprawić narzucane nam wzorce, które często są głupie i szkodliwe, o czym wie każdy, kto interesuje się harmonizacją prawa przez organy Unii Europejskiej, a zwłaszcza podatkowego (wyjątkowy zbiór absurdów).
Treść zarzutów, które stawiają Polsce nasi krytycy, jest wręcz absurdalna: tak jak kłamstwem jest stwierdzenie, że naród czy państwo zasługuje na określenie „zbrodniczego”, tylko z tego to powodu, że jego obywatele popełniają niekiedy zbrodnie pospolite, tak również kłamstwem jest uznanie naszego zbiorowego sprawstwa za zbrodnie popełnione przez renegatów i zwykłych bandytów na obywatelach polskich (niezależnie od wyznania) w czasie II wojny światowej. Jako naród (również niezależnie od wyznania), zarówno indywidualnie, jak i poprzez reprezentację państwa podziemnego, byliśmy przeciwnikami współpracy z okupantami, w tym zwłaszcza niemieckimi i nie chcieliśmy nawet pamiętać o zbliżeniu polsko-niemieckim lat 1933-1939 r., które zakończyło się dla nas kompletną katastrofą. Co prawda przedwojenna Polska była państwem wielu mniejszości narodowych mówiących po niemiecku, ukraińsku, litewsku, a nawet po białorusku, a niektóre z nich z entuzjazmem popierały ludobójcze rządy niemieckich okupantów. Zwolennicy kolaboracji byli w sensie formalnym obywatelami Rzeczypospolitej Polskiej. Ale tym samym wypowiedzieli jej posłuszeństwo i przeszli na stronę jej przeciwników: ich współodpowiedzialność za morderstwa jest bezsporna. Oczywiście istniejące w tym czasie państwo polskie (rząd emigracyjny i struktury podziemne) w sposób swoisty i trochę sprzeczny wewnętrznie interpretowało swoją legitymację; z jednej strony uznawało swoją suwerenność nad całością ziem i w stosunku do wszystkich obywateli ówcześnie istniejącego w sensie prawnym Państwa Polskiego, lecz jednocześnie nie brało odpowiedzialności za działania tych obywateli, których ze względu na tożsamość narodową przechodzili na stronę okupantów. Być może nie było innego wyjścia, bo inaczej musielibyśmy czuć się współwinni zbrodni popełnionych przez nacjonalistów ukraińskich na obywatelach polskich, będących w większości również obywatelami polskimi. Pewne jest przynajmniej to, że jako państwo i naród nie popieraliśmy zbrodni popełnionych na naszych obywatelach w katowniach GESTAPO i niemieckich obozach koncentracyjnych.
Można również podejrzewać, że „przywołuje się nas do porządku” nie po raz pierwszy. Szokuje tylko ordynarny sposób wywierania tej presji: w przeszłości robiono to zapewne bardziej oględnie i mniej ostentacyjnie. Czy już zdarzyło się nam otrzeć o wyznaczone nam granice suwerenności prawotwórczej w obronie interesów naszych obywateli i szerzej – naszego państwa jako całości? Nie mamy twardych dowodów na tego rodzaju cichy dyktat, ale przynajmniej w trzech znanych sprawach dużego kalibru zdarzyło się coś, co może rodzić tego rodzaju podejrzenia. Sprawy te są powszechnie znane i miały również miejsce pod rządami nowej większości parlamentarnej. Pierwsza dotyczyła tzw. podatku handlowego, który miał zgodnie z programem wyborczym ówczesnej opozycji obciążyć sklepy wielopowierzchniowe. Traf chciał, że są to w zasadzie wyłącznie podmioty zagraniczne z państw naszych wiernych sojuszników. Wtedy wystarczył tylko groźny pomruk jakichś organów Unii Europejskiej abyśmy grzecznie wycofali się z obietnic wyborczych: jak widać możliwość opodatkowania zagranicznych hipermarketów nie leży w granicach naszych możliwości. A może tylko projekt ustawy był przygotowany przez kogoś, kto nie miał o tym pojęcia? Może, ale przecież są tacy, którzy to potrafią, lecz nikt im tego nie zlecił i pewnie już nie zleci.
Drugim przykładem, również podatkowym, był opracowany w czasie kampanii wyborczej projekt nowej ustawy o VAT, który likwidował wszystkie wprowadzone w latach 2004-2015 przepisy pozwalające na legalne unikanie opodatkowania. Co stało się z tym projektem? Oczywiście trafił do kosza, bo ci, którzy załatwili sobie nieopodatkowaną działalność mają prawdopodobnie wielkie wpływy. W końcu dzięki przepisom obecnej ustawy całe branże nie płacą VAT-u oraz uzyskują gigantyczne zwroty tego podatku: tu idzie nie o miliony, lecz o miliardy. Widziałem nawet list przedstawicieli tych branż „zaniepokojonych” zapowiedzią odebrania im tych przywilejów. Dalszy ciąg znamy: wszystkie istotne luki w tym podatku pozostały – jakoś nie umiemy ich usunąć a może nam nie wolno?
Trzecim, chyba najbardziej znanym przykładem jest los zapowiedzianej w kampanii wyborczej ustawy dotyczącej tzw. kredytów frankowych, która miała nakazać ich spłatę po kursie z dnia ich udzielenia. Okazuje się, że interesy tych kilku banków, które udzielały tych kredytów, są ważniejsze niż zobowiązania wyborcze. Kto interweniował w obronie ich interesów? Nie wiem, ale musiał to być ktoś bardzo ważny, bo jakoś nie mieści mi się w głowie, że wystarczył zwykły lobbing kredytodawców. Nawet bardzo kompromisowe projekty ustaw restrukturyzujących te kredyty trafiły do kosza, czyli interesy wyborców („suwerena”) nie mają tu jakiegokolwiek znaczenia.
Powyższe sprawy – znane osobom zainteresowanym – nie przebiły się jednak do opinii publicznej. Ciekawe, czy również w przypadku ustawy o IPN prędzej czy później będziemy musieli ugiąć się pod ultimatum „pogorszenia relacji” z naszymi „strategicznymi partnerami”? Mam nadzieję, że nie, bo w roku stulecia odzyskania naszej niepodległości powinniśmy zachować się jak suwerenne państwo.