Pan Luka, czyli refleksja na marginesie zeznania byłego ministra finansów
Zeznania byłego ministra finansów za którego czasowo miała miejsce największa katastrofa dochodów budżetowych ostatniego ćwierćwiecza, mogły zaszokować nawet najwierniejszych zwolenników tzw. liberalnej demokracji. Nikt oczywiście nie oczekiwał, że ów polityk zaimponuje swoją wiedzą na tematy podatku od towarów i usług (już o akcyzie nie wspomnę), bo nie musi się na tym znać i to nie jest zresztą jakimkolwiek despektem dla liberalnych ministrów. Szokiem było to, że ktoś, kto posługuje się tytułem profesorskim (jakich nauk?), składając zeznania pod rygorem odpowiedzialności karnej, jako świadek mógł aż tak rozmijać się z prawdą. Połączył to z żenującym podlizywaniem się komisji, co budziło bardziej litość niż zażenowanie. Dam tylko kilka przykładów bezsensu głoszonego przez przesłuchanego. Jego zdaniem jest „niedopuszczalne” jest nawet mówienie zarówno o luce podatkowej, jak i masowych oszustwach w podatku od towarów i usług, które rozwinęły się w Polsce za czasów jego rządów. Dlaczego nie wolno o tym mówi, skoro są to fakty powszechnie znane, wyjątkowo groźne, i nikt ich nie kwestionuje? Co więcej, opracowano na ten temat trudną do policzenia ilość opracowań naukowych i relacji świadków w Polsce i w całej Europie. Były minister finansów jednak twierdzi, że nie wolno o tym mówić. Jego głos jest zgodny wyłącznie z narracją tylko dwóch wpływowych aktorów podatkowej sceny: oszustów podatkowych, którzy przedstawiają siebie jako „ofiary pazernego fiskusa” oraz części zagranicznego biznesu podatkowego (nie całego), który od lat kwestionuje lub bagatelizuje problem oszustw podatkowych i strat budżetowych z tego tytułu. Ich poglądy wynikają z istoty ich biznesu, który przecież polega na tym, że czym gorzej dla budżetu, tym bardziej dla nich i ich klientów.
Czy były minister finansów nie wie, że głosi tezy, których żaden funkcjonariusz państwowy (nawet były) nie odważyłby się w obawie przed kompromitacją wypowiedzieć publicznie? Te słowa dyskredytują go przecież jako byłego ministra, będąc oczywistym samobójstwem politycznym. Jednak genezy tej dość dziwacznej postawy można doszukiwać się w jego równie zaskakujących decyzjach personalnych. W czasie gdy urzędował na Świętokrzyskiej 12 jego „społecznym doradcą” (kto to jest?), rezydującym na stałe w biurach ministerialnych, była pewna dama od lat związana z zagranicznym biznesem podatkowym. Znów żaden z minister finansów w Unii Europejskiej o zdrowych zmysłach nie uczyniłby takiej osoby swoim „doradcą”, bo oczywisty konflikt interesów podważałby wiarygodność sprawowania urzędu i potencjalny zarzut przekroczenia uprawnień. Dziś dowiadujemy się, że owa dama wysyła do Ministerstwa Finansów projekty nowelizacji ustawy o VAT ze swojego biura z macierzystej firmy doradczej, która zasłynęła w świecie (działając jeszcze pod inną nazwą) z oszustw księgowych („kreatywnej księgowości”). Zeznając przed komisją śledczą były minister finansów twierdzi (chyba wie co mówi), że owa dama była „ikoną doradztwa podatkowego”. Dobrze, aby wyjaśnił co to znaczy i dla kogo byłą ową ikoną, chyba że „doradztwo” rozumie się jako zwiększanie luki w VAT i destrukcję przepisów podatkowych.
Jest jeszcze jedno zaskakujące zeznanie byłego ministra: twierdzi on, że biznes doradczy zajmujący się „optymalizacją podatkową” zarobił w jego czasach od resortu finansów mniej niż pół miliona złotych. Nie wierzę, że nie wie on o wielomilionowych kwotach wysyłanych za jego czasów za jakieś „doradztwo” a nawet za szkolenia organizowane na rzecz urzędników skarbowych. Wielokrotnie informowała o tym prasa, a także beneficjenci tych umów przedstawiali je publicznie jako bezsporne swoje sukcesy biznesowe.
Dotychczas były minister finansów był postrzegany jako arogancki lecz jednocześnie naiwny debiutant w roli szefa resortu finansów udowadniając, że w której podjął się zbyt trudnego zadania. Jego zeznania zmieniły ten obraz: jego rola w tym resorcie była zbieżna interesami biznesu podatkowego, co dla wszystkich (nawet dla zwolenników „liberalnej demokracji”) powinno być szokiem.
Jedno jest pewne: ma już on trwałe miejsce w podręcznikach na temat podatków oraz w historii gospodarczej jako autor największej katastrofy fiskalnej III RP. „Luka Rostowskiego” była wielokrotnie większa niż „luka Bauca” (czyli Balcerowicza) z 1999 roku. Wiemy jednak, że jego zdaniem „niedopuszczalne” jest o tym nawet mówić.