Dwa wyborcze plebiscyty: wiosenny (już za nami) i jesienny, który zadecyduje o najbliższej przyszłości

Na jesieni odbędzie się drugi tegoroczny plebiscyt w sprawie przyszłości Polski: zupełnie świadomie używam pojęcia „plebiscyt” w dosłownym tego słowa znaczeniu. Alternatywnym określeniem jest polityczne „referendum”. Formalnie były to wybory do Parlamentu Europejskiego, a jesienią będą wybory do Sejmu i Senatu. Obiektywnie był to (i będzie) plebiscyt, w którym obywatele głosowali (i będą głosować) „za pisem” albo za „antypisem”. Przekształcenie formalnych procedur wyborczych w ów plebiscyt nastąpiło głównie za sprawą opozycji, która zjednoczyła się w koalicję, a ją łączyło tylko jedno: „chcemy odsunąć od władzy PiS” (powtarzali to aż do znudzenia), a gdy to osiągniemy, to „jakoś to będzie”. W sumie to samo, tyle że „bez PiSu”. Prawdopodobnie na jesieni będziemy mieli przysłowiową powtórkę z rozrywki, z wielce prawdopodobnym wynikiem. Jedynym faktycznym sukcesem opozycji po pierwszym plebiscycie jest i będzie zachowanie całości „zjednoczonej opozycji”, bo klęskę sami zdefiniowali jako jej rozpad. Musi więc za wszelką cenę dotrwać w jedności do jesiennych wyborów. Gdy dotrwa (z Tuskiem czy bez Tuska – nie ma już większego znaczenia), wyborcy po raz kolejny potraktują te wybory jako plebiscyt: wynik będzie podobny do poprzedniego, bo, po pierwsze, nikt nie uwierzy, że sukces „antypisu” umożliwi sformułowanie rządu zdolnego nawet „tylko” do kontynuacji pisowskiej polityki socjalnej, po drugie, niewielu chciałoby powrotu nie tylko już podstarzałych, lecz również dość zmęczonych sobą polityków od „ciepłej wody w kranie” – tak naprawdę to nie wierzymy i nie chcemy powrotów – po trzecie, większość (wszyscy?) beneficjenci polityki lat 2015-2019 obawiają się utraty osiągniętych korzyści, nie są pewni, że obecna większość będzie umieć zachować je, ale zupełnie nie wierzą, że uzyska je pod rządami „antypisu”, który ma niezapomnianą twarz Jana Rostowskiego („piniędzy nie ma i nie będzie”). Swoją drogą kto wymyślił tego polityka, który wyrazistość łączył z wyjątkową wręcz niezdarnością polityczną. Chodziły słuchy, że w latach 2005-2007 pisowscy politycy chcieli mu powierzyć funkcje ministerialne (ministra gospodarki?), a on na szczęście dla obecnej większości – odrzucił tę ponętną propozycję.

Jest jeszcze kilka innych przesłanek przewidywanego wyniku jesiennego plebiscytu, ale o nich innym razem. Ważniejsze jest zupełnie coś innego. Wbrew propagowanym w opiniotwórczych mediach tezą, „prywatne” opinie niekorporacyjnego biznesu na temat polityki gospodarczej ostatnich czterech lat są dużo lepsze niż się powszechnie sądzi. Oczywiście poprawność nakazuje dystansować się od „pisowskiego reżimu”, lecz prywatnie dominuje pogląd: „oby tak dalej”. Dlaczego? Jak zawsze odpowiedź jest raczej oczywista: trwały wzrost popytu wewnętrznego i to o dobrej strukturze zarówno produktowej jak i terytorialnej. Wyrwanie z cichej biedy milionów ludzi w małych miastach oraz na wsi (nie tylko dzięki 500 plus) daje wzrost przychodów nie tylko dla hipermarketów, ale również małym i średnim firmom zaopatrującym rynek lokalny. Zaludniły się restauracje, kawiarnie, motele, dużo więcej rodzin stać na niedzielny posiłek poza domem, weekendowy wyjazd, zakup towarów i usług, na które wcześniej trzeba było długo oszczędzać albo były to dla nich niedostępne. Widoczne gołym okiem zwiększenie dochodów ludzi młodych, a nawet nastolatków, którzy nie chcą oszczędzać, jest nośnikiem optymizmu – również w biznesie. Władzy udało się (zapewne nie w pełni świadomie) uzyskać efekt popytowego rozproszenia w sumie nie tak wielkimi wydatkami publicznymi przeznaczonymi na ten cel: wiemy dobrze, że można wpompować dowolnie dużą kwotę pieniędzy publicznych w dowolnie dużą kwotę pieniędzy publicznych w „instytucje finansowe” bez jakiegokolwiek skutku popytowego.

Przed czterema laty rządzący odziedziczyli patologiczną strukturę dochodową obywateli charakteryzującą się nadmiernym i bardzo szkodliwym marginesem skrajnego ubóstwa, zbyt dużą skalę skrajnej biedy w dodatku wśród najważniejszej części konsumentów, czyli ludzi młodych i rodzin wielodzietnych oraz emerytów i rencistów. Sprawdziła się stara prawda polityki gospodarczej, że jeżeli chcesz wspierać rozwój biznesu, zwiększ dochody konsumentów, a nie obniżaj podatków dla biznesu. Gdy polityka gospodarcza rządu polega na „obniżaniu podatków”, to biznes podlega również patologizacji, bo zyski „załatwia się” w postaci obniżania lub braku podatków, a nie poprzez wzrost sprzedaży: w końcu to dużo łatwiej (i taniej!) kupić sobie przepisy korzystne dla podatników, niż zabiegać o zadowolenie kontrahentów, a zwłaszcza konsumentów.

Biznes z reguły również dobrze ocenia, co prawda nie zawsze skuteczne, ale bezspornie podejmowane próby wyeliminowania oszustów podatkowych, które są źródłem finansowania dla nieuczciwej konkurencji. Doceniane są zwłaszcza te działania, które chronią uczciwe firmy na nieświadomym uczestnictwie w oszustwach dotyczących związanych z wyłudzeniem VAT-u: na tym zresztą polegał (i polega) ten proceder, że władzy podsuwa się naiwnych lecz uczciwych podatników, którzy kiedyś uwierzyli w propagandę na temat wspólnotowego VAT-u, który (jakoby) jest „bezpieczny” i „prosty” (bzdury).

Gdy nie zdarzy się jakiś polityczny lub niepolityczny kataklizm, to wynik jesiennego plebiscytu można przewidzieć.