Białoruska rapsodia

Z sympatią, wręcz podziwem obserwujemy wielotysięczne i w pełni pokojowe demonstracje w białoruskich miastach: chcą zmian i wierzą, że uzyskają je dzięki powściągliwości i ustnej perswazji. Jednocześnie możemy być świadkami drugiej odsłony tego samego scenariusza polityczno-medialnego („liberalny” sojusz dwóch ośrodków władzy), który wcześniej zastosowano wobec Ukrainy: u władzy jest przecież represyjny reżim”, który „katuje swoich obywateli”, „całe społeczeństwo” jest „prozachodnie” i chce jak najszybciej pozbyć się nie tylko „dyktatora”, lecz również (w domyśle) pragnie wyjść spod „kurateli Moskwy” i dołączyć do „wolnego świata”, czyli z radością poddać się nadzorowi brukselskich biurokratów. „Międzynarodowa społeczność” (czyli również służby specjalne) muszą więc z całą mocą wesprzeć „zryw wolnościowy”, który doprowadzi do „liberalizacji gospodarczej”, czyli (o czym się już nie mówi głośno, ale to wszyscy wiedzą), do zniesienia ograniczeń w eksporcie towarów na rynek białoruski. Musi więc paść postkomunistyczna gospodarka tego kraju, która jest przecież „nieopłacalna”, zagraniczni inwestorzy przejmą wszystko to, co jeszcze zostanie, a milion młodych i zdrowych Białorusinów zasili rynek pracy  starej Europy; ich „reżim” nauczył pracować, więc zastąpią nie zawsze chętnych do roboty emigrantów z byłych kolonii. Na Białorusi dojdą do władzy prozachodni i oczywiście liberalni politycy, którzy zdobyli wykształcenie (i nie tylko) w państwach ugruntowanej demokracji, a wolne media przekonają tych, którzy nie wyjadą na zachód, że wolność nie ma ceny, trzeba ponosić ofiary, a ich bieda jest wyłącznie spuścizną „dyktatorskich rządów” i „zależności od Moskwy”. Owi liberalni politycy prowadzić będą konsekwentną politykę antyrosyjską, postawią pomniki kolaborantom z czasów niemieckiej okupacji w latach 1941-1944 (było ich sporo), wprowadzając do kodeksu karnego zakaz ich krytyki, co będzie dopełnieniem dzieła „odzyskanie niepodległości”. Rosja „wreszcie utraci” ostatni bastion wpływów, przez co odetnie lub ograniczy dostawy gazu i ropy, czyli otworzy się wreszcie wolny rynek dla tych lepszych, bo „zachodnich inwestorów”.

Skoro udało się skutecznie zrealizować ten scenariusz w przypadku Ukrainy (i wcześniej w kilku innych państwach tego regionu Europy), to dlaczego nie miałoby się nie udać i tym razem? Międzynarodowa społeczność będzie świętować kolejne zwycięstwo wolności i demokracji, poturbowanie epidemią gospodarki „wolnego świata” znajdą nowy rynek zbytu i rezerwuar taniej siły roboczej. Putin poniesie kolejną klęskę z której zapewne już się nie podniesie ku uciesze nowych rusofobów.

Czy Białorusini, którzy w istotnej części szczerze chcą zmian na swojej scenie, poddadzą się temu scenariuszowi? Dobrze wiedzą, co dzieje się na Ukrainie, podobnie jak my, spotykają na co dzień dziesiątki (setki) tysięcy uciekinierów z tego państwa, widzą ich biedę i poniewierkę. Zresztą podziały etniczne nie są w tym regionie aż tak oczywiste, a przede wszystkim istotne, jak tego chce liberalna propaganda; postradzieckie granice są dość przypadkowe, rodziny obywateli białoruskich mieszkają nie tylko na Ukrainie i Litwie (i Polsce), ale przede wszystkim w Rosji i nie muszą w Internecie szukać informacji na temat poziomu jakości życia w ościennych krajach. Przykład Ukrainy dostatecznie odstrasza: widmo masowego bezrobocia i biedy, totalnej dezorganizacji wszystkiego, co publiczne, rozkradanie majątku narodowego, a przede wszystkim wszechobecna korupcja, która charakteryzuje pomajdanową Ukrainę, są raczej czytelne. Na tym tle Białoruś jest oazą dobrobytu i porządku. Przykład sąsiedniej Litwy, gdzie żyje duża mniejszość (chyba już większość) białoruska i słowiańska, też nie jest zbyt pociągający, bo nie tylko ze względu na drożyznę sfery euro, ale również na – oględnie mówiąc – nacjonalistyczną (nie tylko antypolską) politykę władz w Wilnie. Białoruś nigdy nie miała (tak jak np. my) wielkiego wychodźstwa ekonomicznego i politycznego, a niewielka emigracja kierowała się raczej na wschód niż na zachód. Białorusini różnią się również nie tylko od nas temperamentem politycznym: są dużo bardziej powściągliwi, kompromisowi i pogodni: bliżej im do Czechów niż „Zachidników” z okolic Lwowa, Riwnego czy Iwano – Frankowska. Godnym największego szacunku, wręcz pięknym gestem pojednania i pokoju są pokojowe demonstracje kobiet, które nie chcą ukraińskiej powtórki. Jest szansa, że nie będzie drugiego Majdanu, bo tzw. służby nie zainwestowały w tzw. demokratyczną opozycję. Główny, zewnętrzny gracz w tym regionie – Rosja zna cenę swojej polityki na Ukrainie i raczej nie powtórzy popełnionych już błędów. Czy przekona Aleksandra Łukaszenkę do pokojowego zakończenia konfliktu, łagodnego odejścia, dając szansę kolejnemu pokoleniu umiarkowanych polityków dojścia do władzy? Prawdopodobnie tak, bo być może pamięta katastrofę „polityki białoruskiej” z lat trzydziestych, która doprowadziła do równie katastrofalnych skutków dla interesów Moskwy podczas niemieckiej okupacji: masowe represje i ludobójstwo okupanta jednak szło w parze z równie kolaboracją części białoruskich elit z najeźdźcą, a koszt tego płacili ludzie: był on wręcz niewyobrażalny, o czym przez wiele lat nikt nie chciał pamiętać.

Aleksander Łukaszenko oczywiście odejdzie, tak jak odchodzili rządzący zbyt długo nawet dużo bardziej zasłużeni dla swoich krajów wielkorządcy. Nie będzie rządził dożywotnio: może nawet przygotuje następcę. Rosyjski przykład sprzed dwudziestu lat, gdy mający powszechne poparcie prezydent Jelcyn wskazał następcę z kolejnego pokolenia, dał Rosji szansę, z której umiała skorzystać. Nowe władze przyjmą biało-czerwono-biały sztandar z Pogonią jako godłem narodowym, nawiązując do tej prawdziwej, litewskiej tradycji, uratują przemysł przed „radykalną transformacją”, a już na pewno nie zafundują sobie swojego Balcerowicza: ten przykład jest równie odstraszający co casus ukraiński czy gruziński z tego wieku. Chwali się powściągliwość w zachowaniu polskich władz nie powtarzających naszej (?) ukraińskiej polityki sprzed kilkunastu lat  bo zakończyła się porażką: utraciliśmy wszystko, co było zgodne z polskimi interesami, i nikt nas tam nie chce. Podobnie może być w przypadku Białorusi. Światowi mocarze są dziś zbyt słabi, mają dostatecznie dużo swoich problemów aby wyrządzić Białorusi dostatecznie dużo szkód. A wszystkim, którzy piętnują represyjność białoruskiej milicji wobec demonstrantów, pragnę przypomnieć, że jakoś im nie przeszkadzała (i nie przeszkadza) brutalność policji francuskiej i amerykańskiej wobec demonstrantów, zwłaszcza pałowanie „czarnuchów”, czy też innych „kolorowych”, którzy uwierzyli w zachodnie frazesy. My w nie wierzymy, oni raczej też nie powinni.

Pokojowy koniec białoruskiego protestu przeciwko Aleksandrowi Łukaszence, który daj Boże obroni ten kraj przed powtórką ukraińskiego koszmaru, na pewno jest z obawą obserwowany w Wilnie. Czy dwa państwa pieczętujące się tą samą Pogonią mają szansę w przyszłości na przyjazną koegzystencję?  A może to właśnie w Mińsku zrodzi się myśl o reaktywacji Wielkiego Księstwa Litewskiego? W końcu Giedyminowicze nie mówili po żmudzku tylko po rusku, czyli językiem zbliżonym do białoruskiego, którym notabene na co dzień posługuje się tylko niewielka część tego narodu.