Trzeba pozbyć się „unijnego szmelcu”: refleksje na dwudziestolecie harmonizacji prawa podatkowego
Od prawie pół wieku zajmując się zawodowo prawem podatkowym przeżyłem tylko raz coś co nazywa się „głębokim dysonansem poznawczym”. Było to przed dwudziestu laty gdy z własnej nieprzymuszonej woli zaczęliśmy w Polsce harmonizować prawo podatkowe, co wymagało przyśpieszonych studiów nad treścią przepisów tego prawa, judykaturą unijną oraz ichnią doktryną urzędową oraz piśmiennictwem. Cóż tam znaleźliśmy: przede wszystkim nieudolnie napisane ogólnikowe przepisy, zawiły bełkot sobiepańskiej judykatury ówczesnego Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, praktykującego zwłaszcza kuchenną psychologię np. osoba prawna może dowolnie łamać prawo podatkowe pod warunkiem, że „nie wie i nie mogła wiedzieć”, że jest oszustem (czyli ochrona nierozgarniętych), oraz wszechobecne normatywne zaklinanie rzeczywistości. W stosunku do naszego skromnego dorobku wiedzy na tematy podatkowe przyjęcie unijnych wzorców było oczywistym regresem, wręcz poniżającą degradacją.
Ale unijny aport miał swoich apostołów, którzy zachwalali jego domniemane zalety i przewagi, nakazując nam bezmyślnie implementować te brednie, bo (jakoby) działanie na własną szkodę jest naszym europejskim obowiązkiem. Część z nas dała się zakrzyczeć unijnym szarlatanom i potulnie wspierała dzieło destrukcji systemu podatkowego. Dziś sądzimy, że prawdopodobnie działali oni w złej wierze, bo przecież dzięki owej implementacji otworzyliśmy formalnie drogę do największej w tym wieku grabieży środków publicznych w wyniku wyłudzeń podatków w kwotach liczonych w setkach miliardów złotych. Chyba że byli „pożytecznymi idiotami”, którzy ogłupiali nas z własnej głupoty (dzielili się tym czego mieli w nadmiarze). Tylko niewielu dostrzegało, że cała nachalna prounijna propaganda musi być czymś wątpliwym, skoro jej pierwszy szereg tworzyła znana z rzetelności przekazu pewna „Gazeta”, która publikowała wielomiesięczny tasiemiec o domniemanych przewagach unijnej wersji podatku VAT: kto dziś pamięta nazwisko owego eksperta z tzw. wielkiej czwórki czy też piątki – czy szóstki?
Szukałem słów, które w sposób lapidarny określałyby jakość unijnego prawa podatkowego. Podpowiedź otrzymałem od proamerykańskiego dziennikarza (odważny człowiek i ciekawa postać), który niedawno nazwał przepisy o Zielonym Ładzie „UNIJNYM SZMELCEM”. Nic dodać, nic ująć: od lat bez sensu katujemy się wdrażaniem owego „szmelcu”, i jeszcze się dziwimy, że podatnicy (uczciwi) nie chcą nawet tego czytać, oszuści na skalę przemysłową wyłudzają z budżetu środki wpłacane przez naiwnych, a funkcjonariusze publiczni często mówią (prywatnie), że tego bełkotu nie da się zrozumieć nawet przy najlepszych chęciach, bo tam już nie ma żadnego prawa. Absurdem absurdów ostatnich kilku lat jest powszechny obowiązek samodonosu pod nazwą „raportowanie schematów podatkowych”, czyli ucieczki od opodatkowania, przy czym do owych schematów zaliczono (słusznie) tzw. odwrotne obciążenie w podatku od wartości dodanej, które kilka lat wcześniej Unia Europejska zalecała jako … metodę przeciwdziałania owej ucieczce. Czy to już nie tylko szmelc? To również groteska.
Nie będę pytał co dalej. Zielony Ład oraz otwarcie rynku europejskiego dla ukraińskiego importu („szmelc” w dodatku sprzeczny z prawem unijnym) są źródłem największego w historii protestu przeciwko szkodnictwu i głupocie „prawa unijnego”. Czy czekać na upadek tej organizacji, czy „spierdalać” póki jeszcze czas? Nie mnie o tym decydować: niech każdy dba o siebie. Nasza ucieczka z tego „raju” może mieć dwie drogi:
- wyjedziemy stąd do ciepłych (albo zimnych) krajów, które w przyszłości nie aspirują do członkostwa w tej organizacji,
- opuścimy go jako zbiorowość nie zmieniając fizycznie miejsca pobytu.
Na tę drugą drogę już faktycznie weszliśmy: popierając powszechnie bunt rolników przeciwko dwóm sztandarowym pomysłom owej organizacji w postaci otwarcia rynku na napływ ukraińskich produktów rolnych oraz nakazom Zielonego Ładu. Cytując wielkiego poetę mojego pokolenia (bynajmniej nie był nim Juliusz Słowacki): „Myśmy raju znieść nie mogli” wybierając drogę do dużo bliższego zwykłym ludziom pozaunijnego piekła (zwłaszcza polskiego), zwanego ciepło „piekiełkiem”.
Orwellowska, zawłaszczona przez lobbystów i biurokratów Europa jest dziś „bezalternatywna”: unieważniono w niej prawo do własnej tożsamości, odrębnej myśli politycznej lub prawnej, a nawet artystycznej. Europejski glaszachtung (piszę to słowo już fonetycznie bo pochodzi od używanego dziś czasownika „glajchszaltować”) rodzący przyjazną dla oka tandetę, wręcz kicz, jest faktycznie istotą i sensem (czyli bezsensem) tej organizacji. Tak jak obowiązuje nas „szmelc” prawa europejskiego w miejsce praw narodowych, tak nie będzie już bogactwa sztuki ludów europejskich, lecz potworki w postaci okazów jednolitej „sztuki europejskiej”, nudnej i skoncentrowanej na swoiście pojętych „problemach uniwersalnych dla wszystkich Europejczyków”, czyli: depresji, aborcji, śmierci, dewiacji seksualnych, alkoholizmu i uzależnienia od narkotyków. Faktycznie łączącym nas spoiwem jednak będzie (jest?) sprzeciw i protest przeciwko królującej nam głupocie.
Prawo, zwłaszcza to stanowione, może być jednym z najważniejszych dzieł danego narodu. Jestem zwolennikiem salomonowej definicji prawa (jak przystało na „internetowego żyda”): moc obowiązującego prawa zasadza się lub wręcz wynika z jego mądrości, bo odpowiada naszej potrzebie poradzenia sobie z przeciwnościami losu, trudem, brudem a zwłaszcza z … głupotą. Głupie prawo utwierdza nas w głupocie, a przede wszystkim nie jest już prawem.