Biznes w „liberalnej demokracji”, czyli portret sukcesu ekonomicznego ostatnich 8 lat.

Rok po wyborczej przegranej naszych, prawicowych liberałów składania do refleksji na temat istoty „liberalnej demokracji”, która miłościwie nam panowała przez poprzednie osiem lat w gospodarce (i nie tylko). Dla beneficjentów tego ustroju był to czas wielkich sukcesów biznesowych, osiąganych często według następującego scenariusza:

  • etap pierwszy – „inwestycja legislacyjna”: najpierw trzeba było stworzyć odpowiednie przepisy, które zagwarantują opłacalność prowadzonych interesów (np. „przepisy korzystne dla podatników”),
  • etap drugi – „zakup parasola”: trzeba było skorzystać z usługi doradczej „renomowanej” i oczywiście „międzynarodowej” firmy, która miała „wyśmienite relacje” z politykami i urzędnikami,
  • etap trzeci – eliminacja lub marginalizacja rzeczywistych i potencjalnych miejscowych konkurentów: oczywiście następowało to metodami „rynkowymi”, np. poprzez donos do organów kontroli, banku lub… mediów,
  • etap czwarty – zapewnienie przyjaznej aury „piarowej”: np. publikacji artykułów w „opiniotwóczych” gazetach, telewizjach i mediach społecznościowych,
  • etap piąty – najważniejszy: „uruchomienie” głównego finansowania tego biznesu, czyli uzyskanie zamówień z kasy publicznej lub prawne przymuszenie prywatnego biznesu lub konsumentów do wydatkowania pieniędzy na korzyść inwestora.

Wiem, wiem: nie piszę nic odkrywczego – tak się robi interesy „na całym Zachodzie”, a na pewno w Unii Europejskiej. Jest to typowe zachowanie „zagranicznych inwestorów”. Znają know-how, mają pieniądze na sfinansowanie powyższych etapów (kapitał startowy), którym nie dysponują miejscowi konkurenci. Ważniejsze są jednak wnioski wynikające z tego stanu rzeczy. Na dziś i na jutro. Jest ich co najmniej cztery.

Pierwszy dotyczy charakteru gospodarki, który tworzą tacy inwestorzy. Jest to kliniczny przykład „kapitalizmu pasożytniczego”, który nas zubaża marnując środki publiczne i prywatne. Ile bylibyśmy bogatsi, gdyby nie zmuszano nas (jako konsumentów, przedsiębiorców oraz państwa) do zakupu nikomu niepotrzebnych towarów i usług? Przykładów jest aż nadto. Dam tylko jeden, najnowszy: na wszystkich podatników VAT nałożono ustawowy obowiązek przesyłania droga elektroniczną całości ewidencji prowadzonych dla potrzeb podatkowych. Po co? Odpowiedź jest jedna: aby inwestorzy mogli zarobić na:

  • sprzedaży oprogramowania firmom (1,6 mln podmiotów),
  • obsłudze doradczej wdrażania tych obowiązków,
  • opracowania i wdrażania przez państwo „narzędzi”, które będą służyć badaniu tych danych.

Żyła złota warta miliardów złotych. Warto przypomnieć, że pomysł tego przedsięwzięcia nie powstała za darmo: resort finansów zapłacił za niego kilkadziesiąt milionów złotych, o czym zresztą donosiła prasa codzienna (nikt nie zaprzeczył). Reasumując, im więcej mamy tego rodzaju „inwestycji”, tym stajemy się biedniejsi, tuczymy sztuczne struktury i marnotrawimy nasz PKB.

Wniosek drugi: tego rodzaju „biznesy: są znacznie bardziej opłacalne niż rzeczywista działalność, która tworzy PKB. Czy rolnik, który hoduje świnie jest w stanie zarobić potrzebne pieniądze co „anderseny” na przymusowym konsultingu? Odpowiedź znamy. Powoduje to jednak, że ludzie idą tam, gdzie są pieniądze. Duże pieniądze. Próżno szukać (w kraju bezrobocia) mężczyzn do uczciwej pracy w produkcji, handlu czy usługach materiałowych, a za to mnożą się tabuny snujów (korpoludków), którzy dostają dwa, trzy razy więcej pieniędzy za nicnierobienie niż w polskiej firmie. Demoralizuje to kolejne pokolenia, które nie mają szacunku dla pracy, odpowiedzialności i uczciwości, bo wiedzą, że żyją (i to dobrze) z pasożytnictwa ich firm. Z takim „kapitalizmem” jesteśmy i będziemy zadupiem ekonomicznym.

Po trzecie: powoduje to ustrojową dyskryminację krajowego biznesu, któremu zostają tylko nieopłacalne ochłapy. Każdy dobrze wie, że tłuste kąski są dla „zagranicznych inwestorów”. Ileż tam razy słyszałem gorzkie stwierdzenia polskich przedsiębiorców, że ich szanse na opłacalne zlecenia zarówno w sektorze publicznym jak i prywatnym są żadne („nie dla psa kiełbasa”). Gdyby chcieli startować, to musieliby mieć duże pieniądze na „obsługę doradczą” świadczoną przez odpowiednie firmy (współczesne, legalne formy łapówek). Najlepszym tego przykładem jest wianuszek rzepów, które przyssały się do sektora publicznego: tam nie ma żadnej polskiej firmy – sam „Zachód”. Nie wciśniesz się, bo w zarządach spółek skarbu państwa dużo agentów wpływu, czyli byłych „korpoludków”, którzy pamiętają o swoich byłych (?) pracodawcach. Opowiadał (publicznie) jeden z dyrektorów spółki publicznej, że on „musi” (?) wybrać audytora z grupy tylko czterech firm anglosaskich, a za trwającą kilkanaście minut ocenę jakiegoś dokumentu wystawiono fakturę na ponad pięćdziesiąt tysięcy złotych. Zgłosił więc do zarządu, że to granda w biały dzień. Kazali zapłacić, bo członkiem tego gremium jest były korpoludek. Jeżeli przeszłość w tych strukturach nie będzie zamykać drzwi w sektorze publicznym, to tego rodzaju „liberalne” patologie będą trwać dalej.

Wniosek czwarty: odsunięcie od władzy politycznych kustoszy tego systemu na razie nie zmieniło nic w jego funkcjonowaniu. Gospodarka jest w dalszym ciągu tak samo „liberalna”. Wiadomo, że celem liberałów jest dziś zakonserwowanie status quo („nasze” ministerstwa, „nasi” ludzie w spółkach) tak, aby demokratycznie wybrana większość stała się nieważnymi figurantami, którzy nie przeszkadzają (nie „psują” gospodarki) w kręceniu lodów. Co więc powinien zrobić rządząca większość? Przede wszystkim przekonać swoich ministrów, aby zlikwidowali w ministerstwach przyczółki liberałów, a przede wszystkim nie powoływali na jakiekolwiek decyzyjne stanowiska byłych korpoludków, co niestety dzieje się w dalszym ciągu. W dodatku jeszcze ze „stajni” Balcerowicza. W głowie to raczej się nie mieści, ale widać nie mam liberalnej wyobraźni. Dla polskich przedsiębiorców to najgorszy sygnał, że tu nie ma (?) „żadnej” dobrej zmiany.