VAT’2016: fiasko pozornego „uszczelniania”. Czas na komisję śledczą

Stare przysłowie mówi, że stanu kasy nie da się oszukać: nie tylko dotyczy to firm, lecz również państwa, a zwłaszcza dochodów budżetowych. Mam gorzką satysfakcję, bo wyniki („wstępne”) wykonania budżetu za 2016 r. dotyczące podatku od towarów i usług są zgodne z pesymistycznymi a w zasadzie realistycznymi prognozami, które kilkakrotnie formułował Instytut Studiów Podatkowych w zeszłym roku. Różnica między poziomem dochodów w 2015 r. (bardzo złym) i 2016 r. jest na poziomie błędu statystycznego (około 2 mld zł), a wielkość dochodów w grudniu 2016 r. była wręcz na poziomie katastrofalnym (5 mld zł), czyli „mniejszej połowy” kwoty, która powinna wpłynąć do budżetu. Oznacza to, że w tym miesiącu wypłacono gigantyczną kwotę zwrotu – prawdopodobnie ponad 12 mld ku uciesze wszystkich wyłudzaczy i oszustów podatkowych. Bo w grudniu dochody powinny wynieść co najmniej 12 mld zł (tradycyjnie najlepszy miesiąc roku), a zwroty nie powinny być większe nić 7 mld zł.

Reasumując: rok 2016 nie był w niczym lepszy od poprzednich, czyli dla naprawy tego podatku nie zrobiono realnie nic, albo działania te były nieefektowne lub pozorne.

Pękł więc z hukiem mit, że resort finansów „uszczelnia” ten podatek po swojemu i nie musi usunąć luk, które stworzyli dla swojej klienteli liberałowie w latach 2008-2015. Bo co zrobiono aby je zlikwidować? Dokładnie nic, z wyjątkiem granicznej płatności podatku, ale wprowadzonej tylko w stosunku do paliw silnikowych. A reszta: np. stal, elektronika, surowce wtórne, złom czyli inne towary, na których robi się masowe przekręty w tzw. transakcjach wewnątrzwspólnotowych i obrocie krajowym dzięki tzw. odwrotnemu obciążeniu? Mimo że w 2015 r. był projekt nowej ustawy, który wprowadzał tę płatność na wszystkie „wrażliwe” towary, to dla „twierdzy RP”, czyli resortu finansów, nie miało to jakiegokolwiek znaczenia.

A co według resortowych specjalistów miało uszczelnić ten podatek? Otóż wiemy: tzw. instrumenty elektroniczne, czyli dodatkowa ilość składanych sprawozdań przez podatników. Muszą oni wpisywać do swojej ewidencji odrębnie każdą transakcję a następnie przesyłać do resortu finansów co miesiąc całość tych ewidencji. Zbędna, absurdalna praca księgowych dająca zarobek firmom informatycznym. W jaki sposób miało to „uszczelnić” ten podatek? Toż to jakieś totalne bzdury. Pragnę poinformować resortowych specjalistów tego podatku (pewnie nie wiedzą) że:

–     faktury sfałszowane niczym się zewnętrznie nie różnicą od niesfałszowanych,

–     podmioty wyłudzające zwroty prowadzą bardzo „rzetelnie” ewidencje, bo bez nich nie złożyłyby deklaracji na podstawie których wypłacane są im wyłudzane co rok dziesiątki milionów złotych zwrotów,

–     w realnej gospodarce absolutna większość faktur jest wystawiania i ewidencjonowana zgodnie z prawem i rzeczywistością i szczegółowe informacje na temat każdej transakcji (jest ich miliardy) są władzy zupełnie niepotrzebne.

Comiesięczne składanie przez wszystkich podatników owych informacji (tzw. JPK) nie ma żadnego wpływu na efektywność fiskalną tego podatku: więcej, mają zająć władzę bzdurami, aby nie robiła rzeczy ważnych.

Dobrze, że poleciały już głowy w departamencie zajmującym się VAT-em: powinno się to zrobić rok temu. Może wreszcie opinia publiczna dowie się:

–     kto podrzucił resortowi finansów pomysł, aby rzeczywiste działania uszczelniające zastąpić nonsensami typu JPK, czyli mnożeniem ilości sprawozdań, których nigdy nikt nie przeczyta (bo po co?),

–     czy prawdą jest, że resort zapłacił kwotę liczoną w dziesiątkach milionów złotych za te bzdury?

–     jeżeli tak, to komu wpłacono te pieniądze i kto podpisał te umowy?

–     czy wbrew rezolucji Parlamentu Europejskiego na kształt systemu podatkowego mają wpływ firmy zajmujące się unikaniem opodatkowania, a zwłaszcza te, które zasłynęły w świecie z „kreatywnej księgowości” lub obsługi tzw. umów luksemburskich, dzięki którym (oczywiście nie za darmo) można unikać płacenia podatków również w Polsce?

Podatnicy w dalszym ciągu wiążą duże nadzieje z nowym ministrem finansów. Mamy przecież za sobą lata pomyłek na tym stanowisku, do których należał poprzedni „pisowski” nominat; rząd „zawdzięcza” mu fatalny wynik roku 2016 w dochodach budżetowych. W grudniu na ulicy Świętokrzyskiej wciąż jednak straszy duch „najlepszego ministra finansów”, który rządził tam w latach 2007-2014. Pamiętamy jego osiągnięcia: to wtedy powstało pojęcie luki podatkowej, czyli różnicy między realnym a faktycznym poziomem dochodów budżetowych. W podatku od towarów i usług wynosiła ona pod koniec jego rządów od 30 do 45 mld zł (w zależności od szacunków). W tym dziele wspierał go oryginalny tandem w postaci byłego oficera pokładowego PŻM, czyli nieistniejącej polskiej floty morskiej, oraz „społecznego doradcy” – byłej wiceszefowej firmy Arthur Andersen. W tym czasie lobbystom wielokrotnie udawało się załatwić niepłacenie tego podatku. W 2016 r. nie zmieniło się nic: wszyscy widzieliśmy jak skutecznie działa lobbing i – jak za dobrych, liberalnych czasów – załatwiono stawkę 0% na kolejne wyroby elektroniczne. Poprzedni rok należał jeszcze do epoki liberalnych rządów w podatku od towarów i usług, z czego cieszy się międzynarodowy biznes podatkowy, opiniotwócze media oraz wszyscy beneficjenci wspólnotowej wersji tego podatku. Ciekawe, czy w tym roku coś się zmieni: dochody mają wzrosnąć o 15 mld zł, co jest obiektywnie możliwe, lecz stanie się realne, gdy odejdą z resortu wszyscy autorzy katastrofy tego podatku oraz zostaną przecięte wszystkie (bez wyjątku!) jego związki z biznesem podatkowym. Jednak bez komisji śledczej nie naprawi się tego podatku. Musi ktoś wreszcie sprawdzić, dlaczego ten podatek jest dla nas nienaprawialny.