Stany Zjednoczone nigdy nie były antyrosyjskie
W czasie wojny krymskiej, gdy wojska rosyjskie walczyły z zachodnioeuropejskim desantem w okolicach Sewastopola, gdzie pierwsze skrzypce grali Brytyjczycy i Francuzi, rząd amerykański twardo i konsekwentnie stał po stronie Rosji. Osamotniony politycznie car (i tytularny król Polski) Mikołaj Pawłowicz I mógł liczyć tylko na polityków waszyngtońskich, reprezentujących co prawda państwo dość odległe i peryferyjne politycznie, ale ważne w rozgrywce z wrogim Londynem. Potem za oceanem wybuchła wojna secesyjna: tym razem Unia mogła tylko liczyć na Rosję: do portów „Północy” walczącej o jedność kraju, płynęły rosyjskie statki z bronią, amunicją, żywnością, a prezydent USA miał równie twarde i bezwarunkowe poparcie ze strony Aleksandra II, który w tym czasie pacyfikował nasze Powstanie Styczniowe. Nie dziwmy się, że korzystał tu z pełnego poparcia władz amerykańskich, a słowa, których Abraham Lincoln używał pod adresem powstańców styczniowych, zupełnie nie nadają się do legendy o „odwiecznej” polsko-amerykańskiej przyjaźni. Nasza dzisiejsza poprawność, czyli obowiązkowa miłość do „Stanów”, jest równie żałosna jak socjalistyczne adresy wierności do Związku Radzieckiego.
Od momentu powstania USA aż do bolszewickiego przewrotu w 1917 r. Rosję i Stany Zjednoczone łączyła ścisła i bardzo lojalna przyjaźń i polityczna współpraca. Więcej, oba państwa miały tylko wspólne interesy polityczne i tych samych przeciwników: było to przede wszystkim „zdradziecki Albion” a później kajzerowskie Niemcy, których wpływy w Meksyku (antyamerykańskim) i Turcji (antyrosyjskiej) jeszcze bardziej zbliżały Waszyngton i Petersburg. Oba państwa ratowało się w trudnych sytuacjach nie szczędząc kosztów i pieniędzy: tak, tak – były to inne czasy niż zły XX wiek.
Kiedy skończyła się tradycyjna przyjaźń rosyjsko-amerykańska? Był to dzień, gdy po władze i jej terytorium sięgnęła niemiecka agentura, której jedynym celem było zniszczenie (do cna) tamtej Rosji. To prawda, że bolszewików poparła również wielka finansjera amerykańska, a Lejba Bronstein (czyli Lew Trocki) za pośrednictwem Aleksandra Pavrusa dostał od niej więcej pieniędzy niż Lenin z berlińskiego MSZ-etu. Późniejsze wizyty w Moskwie Armanda Hammera – amerykańskiego miliardera w dzisiejszych dolarach – wkomponowały się w ten obraz: ale w latach 1917-1941 nowy podział świata był czytelny: nie było już Rosji, był zbrodniczy Związek Radziecki, kierowany a później wspierany przez pokonane w I wojnie Niemcy, które nie należały nigdy do przyjaciół Ameryki, wręcz odwrotnie. Więcej, ustrój polityczny, który w świecie rozprzestrzenił Związek Radziecki („socjalizm”), był przede wszystkim instrumentem eliminacji wpływów angielskich a potem amerykańskich.
Dopiero gdy Związek Radziecki dokonał samolikwidacji minęła epoka wojen ideologicznych i „komunizmu” oraz rosyjskiej wrogości wobec Ameryki. Oczywiście to ostatnie państwo zostało ze swoim antykomunistycznym skansenem, który nie jest od ponad ćwierć wieku do niczego potrzebny: nie ma i nigdy nie będzie „obozu socjalistycznego”, ekspansji radzieckiego „komunizmu” i konfrontacji dwóch bloków ideologicznych. Bo nie ma niemieckiego socjalizmu w radzieckim wydaniu. Zjednoczone (po raz drugi) „Wielkie Niemcy” poświęciły po 1991 roku wiele (nawet bardzo dużo), aby odbudować swoje wpływy w postradzieckiej Rosji. Częściowo zakończyło się to sukcesem. Osią tej polityki jest podtrzymywanie postradzieckich niechęci do „Jankesów”. W istotnym zakresie uzasadniali oni te fobie podtrzymując (i rozszerzając) antykomunistyczne twory w postaci NATO, mimo radykalnego ograniczenia amerykańskiej obecności militarnej w Europie (przykrywką dla wycofania wojsk lądowych była pozornie bezsensowna wojna w Iraku).
Po ćwierć wieku od rozwiązania ZSRR odrodzona Rosja ma szansę wrócić (i wróci) tradycyjna przyjaźń z Waszyngtonem, która to przyjaźń jest potrzebna obu stronom w rozgrywkach z Chinami i dla osłabienia (demontażu?) Unii Europejskiej. Tego nie są w stanie zrozumieć tzw. sowietolodzy, stanowiący do dziś absurdalny znak równości między Związkiem Radzieckim a Rosją, która była przecież główną sprawczynią jego likwidacji. Nowy prezydent USA chyba nie ma (nie miał nigdy?) antykomunistycznych fobii, będących dziś trupiarnią myślenia politycznego. Sądzę, że wybierze to, co jest dla Ameryki najkorzystniejsze, czyli sojusz ze słabszym przeciwko silniejszemu (czyli Chinom). Nie ma i raczej nie będzie istotnych sprzeczności interesów rosyjsko – amerykańskich, a jeśli są, to mniej ważne od tego co wspólne. Gdzie najszybciej dogada się nowy prezydent USA z Putinem? Przede wszystkim na płaszczyźnie osłabienia globalnych ambicji Unii Europejskiej, czyli Niemiec, które zagrażają interesom zarówno Rosji jak i USA.
Rosja – wbrew temu co twierdzą nasi pożal się boże sowietolodzy – nie chce ani „nowej Jałty” jak i „nowego Kongresu Wiedeńskiego”. To dawno przebrzmiała i zamknięta przeszłość. Nie chcę kpić z tych tez, ale czy ktoś będzie rozmawiał o politycznym podziale świata z np. Austrią i Wielką Brytanią? O czym? Świat już dawno nie ma swego centrum w Europie; jego głównymi punktami są Waszyngton, Pekin, Moskwa i mogłaby być Bruksela (czyli Berlin), gdyby nie „kryzys przywództwa” tej organizacji i spektakularna secesja Brytyjczyków. Wszystkie trzy pierwsze ośrodki władzy dziś zgodzą się na zmniejszenie roli a nawet eliminację globalnych ambicji Berlina, który raczej przecenia swoją rolę. Nasi znawcy Ameryki przekonują, że waszyngtońscy lobbyści i biurokraci „nie pozwolą” Trumpowi na zbliżenie z Rosją. Ciekawe dlaczego i kto im miałby za to zapłacić? Lobbyści wykonują usługi i ich działania mają swoją, bardzo wysoką cenę. Kto na to wyłoży pieniądze? Berlin? A może my, w Warszawie? Dość kpin. Nowy prezydent USA ma dwie możliwości: z Chinami przeciwko Rosji czy z Rosją przeciwko Chinom: sądzę, że wybierze to drugie, ale dla nas to nie ma większego znaczenia, bo my się nie liczymy.
A tak na koniec: nasi publicyści i nawet naukowcy przedstawiający siebie jako najlepszych na „Zachodzie” znawców Rosji, tylko nikt nie chce nas słuchać. A może po prostu nasze diagnozy, a zwłaszcza utożsamianie dzisiejszej Rosji z nieistniejącym ZSRR, są po prostu gówno warte?