Czy muszę być „nachuistą” (podatkowym)?
Gdy pozwoliłem sobie przed ponad pół rokiem przenieść na nasz polski padół słynne już określenie – Wiktora Jerofiejewa – „nachuizm”, które woluntarystycznie personalizowałem, widząc wśród nas istotną grupę reprezentantów tej postawy, nie sądziłem w tzw. najśmielszych przewidywaniach (bo w ogóle nie przewidywałem), z jakim odzewem spotka się mój głos. Bogactwo reakcji jest czymś zastanawiającym: np. zaproponowano mi stworzenie … Związku Nachuistów Polskich, który wreszcie zjednoczy nasz Naród, tak boleśnie podzielony na „pisowców” i „platformesów”. Zdaniem twórców tej ważnej idei większości zupełnie nie interesują toczące się w Polsce polityczne spory, podziały są tworem mediów, a ich podtrzymywanie jest racją bytu kilku gazet będąc próbą obrony przed spadającymi nakładami. Nawet najbardziej gorliwi uczestnicy tych sporów grają tylko wyuczoną rolę (rólkę), a w duchu wszystko im wisi (i powiewa), czyli również należą do grona potencjalnych członków nowego związku. Dają wiele przykładów pozornego zaangażowania, które służy tylko zaspokojeniu próżności bycia celebrytą lub obecności w czymś, co europejscy eksperci nazywają „przestrzenią medialną”. Przecież każdy wie jak stać się wziętym komentatorem życia publicznego”: trzeba uważnie zapoznać się z tym, co powiedziano do tej pory, szybko sformułować pogląd jednoznacznie przeciwny, uzyskując tym samym trwale miejsce w debacie. Nie trzeba nawet pamiętać, co się powiedziało, bo tego nikt nie słucha, zresztą jakie to ma obiektywnie, czy subiektywnie znaczenie? A nam jest wszystko jedno i to nas trwale łączy. I – co najważniejsze – stanowi naszą największą siłę. Są przecież tacy, którzy chcą nas „kształtować”, np. „europeizować”, przede wszystkim piętnować i wyplenić nasze wrodzone lub narodowe wady. Jakby się ktoś tym przejął, zaczął polemizować czy choćby analizować głos, to owi naprawiacze uznaliby to za swój sukces. A nas to przecież gówno obchodzi i nie dajemy się ogłupić. Dzięki naszej postawie ponad czterdzieści lat tzw. komunistycznej indoktrynacji nie stworzyło w Polsce kogoś na kształt homo sovietiqus. Bo nachuizm jest również postawą obronną, grubym acz niewidzialnym pancerzem, za którym od wieków potrafimy się skutecznie skryć. Naszym największym wrogiem jest to, co nas wkurza: wtedy dajemy się wciągnąć w coś, czego później będziemy żałować. Dlatego też nie należy czytać „zaangażowanej” prasy ani dzieł wyznawców wszelkich „szariatów”. Przecież ich gorliwość w krzewieniu czegoś tam (kto by to spamiętał?) nawet dla nich samych nie ma w rzeczywistości żadnego znaczenia.
Ponoć najbardziej reprezentatywną częścią rzeszy przyszłych członków nowego związku jest „inteligencja”, zwłaszcza która ukończyła szkoły prywatne, czyli „najlepiej wykształcone pokolenie naszych rodaków”, a przede wszystkim jej awangarda, czyli lemindziarnia. Im to dopiero jest wszystko ganc pomada. Jakieś tam obowiązki, zwłaszcza „wobec Ojczyzny”, to już zupełna przesada. Byleby im się nikt nie wpieprzał, dał spokojnie kręcić swoje lody, które też nie mają dla nich większego znaczenia. Że też gdzieś tam komuś coś przeszkadza? A dalij tam: przecież – podobnie jest moim pokoleniu – wiesz, że wyżej dupy nie podskoczysz. Czy warto pieklić się z nimi o to, że rząd działa tylko w interesie kilku banków, lobbyści piszą dla siebie przepisy podatkowe po to aby nic nie płacić, koncerny transferują nie tylko zyski, ale również pieniądze na remonty kupionego za bezcen majątku byłych „socjalistycznych fabryk”? Jakie ma znaczenie, że za dwa miliony polskich emigrantów otrzymamy „w ramach solidarności europejskiej” docelowo jeszcze więcej Syryjczyków, Irakijczyków, Jazydów, Asyryjczyków, Libijczyków a później również Saudyjczyków, którzy będą nam przymusowo przydzieleni przez Brukselę? Przecież wtedy dopiero będziemy multiculti, co jest przedmiotem naszych najskrytszych marzeń. I będzie u nas jak w Londynie, Berlinie, czy innej Marsylii. Nie będziemy musieli „jechać na Zachód” – on przyjedzie do nas. I tak już będzie zawsze.
Po dłuższym namyśle (u mnie to trwa nawet parę tygodni, zanim zbiorę myśli) postanowiłem jednak nie przystąpić do tak obiecującego na przyszłość i zapewne większościowego związku. Mimo bycia w wieku przedemerytalnym nie chcę aby mój kraj był rajem dla oszustów podatkowych, a ktoś miał czelność straszyć MÓJ Sejm odszkodowaniami, jeśli odważy się uchwalić sprzeczne ustawy z jej „europejskimi” interesami. Mówię MÓJ Sejm, choć w jakiejś części składa się z typów utuczonych za państwowe pieniądze na wyżerce serwowanej przez sowę oraz jej przyjaciół. Dlatego, że jest to NASZ KRAJ a nie „ten kraj”. Będę się więc bez sensu szarpał z dyletantami, krętaczami i wydrwigroszami państwowych pieniędzy. Oni też mają wszelkie obywatelskie prawa i – jeśli chcą – to też będzie NASZ kraj. Ale dlaczego mają oni tu rządzić i reprezentować również jakiś porąbanych nadgorliwców? Nachuistów mogą. I w tym jest nadzieja tych wszystkich, którym marzą się kolejne lata liberalnych rządów w NASZYM kraju.
Witold Modzelewski
Profesor Uniwersytetu Warszawskiego
Instytut Studiów Podatkowych