Cywilizacja obrazkowa hipokryzji

Zacznę od niezbyt odkrywczej tezy: żyjemy już głównie w świecie cywilizacji obrazkowej, która kształtuje naszą świadomość, estetykę, poglądy oraz moralność (czyli prawie wszystko) poprzez odpowiednio dobrane zestawy „bezpośrednich” relacji z teraźniejszości i przeszłości. Od kilku tygodni naszą wyobraźnią zawładnięty obecnie „masowe demonstracje Białorusinów”, gdzie (jakoby) „cały naród” wypowiedział posłuszeństwo reżimowi”, i „chce dołączyć do Zachodu”. W tym samym czasie dużo bardziej liczne oraz nieporównywalnie bardziej radykalne demonstracje mają miejsce np. w miastach Stanów Zjednoczonych, gdzie obywatele tego państwa agresywnie protestują przeciwko opresyjnemu i rasistowskiemu państwu, które morduje demonstrantów tylko dlatego, że są „czarni” lub „kolorowi”. Gdzie jest więcej ofiar po stronie demonstrantów? W Stanach Zjednoczonych czy na Białorusi? Ale obecny (zapewne jeszcze niezbyt długo) Sekretarz Stanu USA, który swego czasu publicznie poniżał – będąc u nas gościem ówczesnego I naszego ministra spraw zagranicznych – żąda „powstrzymania represji” przez władze białoruskie, gdy reprezentujący przez niego „reżim” nie tylko masowo tłucze, ale również strzela do swoich obywateli, którzy mają już dość swojego państwa. Wiem: niepotrzebnie przejmuje się hipokryzją, a przede wszystkim codziennym zakłamaniem polityków, na tym zwłaszcza reprezentujących „wielkie mocarstwa”, które stać na wielką ściemę, a my mamy w te głupoty wierzyć – tak przecież nakazuje poprawność Zachodu. Taka rola wiernych, prowincjonalnych sojuszników strategicznego patrona. Powinniśmy jednak dopuścić nieprzewidziany w cywilizacji obrazkowej scenariusz: ów patron może się zmienić w wyniku masowych protestów przeciwko swojej władzy. Amerykańscy generałowie nie chcą wydać rozkazu strzelania do „czarnych”, bo ich armia w istotnej części składała się z „kolorowych”: część „białych” też nie chcą bronić swoich przywilejów. Wszystko już było: w chwili, gdy wojsko, a w tym jego dowódcy, nie chcą pacyfikować protestujących obywateli w obawie, że ich podwładni przejdą na drugą stron, kończy się jakaś epoka. Zdecydowanie, choć w sposób nie zawsze widoczny dla współczesnych.

Wielkie mocarstwa nie muszą być mądrzejsze od swoich wasali, ale zdarza się, że mają mądrzejsze, a przede wszystkim odważniejsze elity intelektualne. Opublikowany niedawno List Otwarty 103 amerykańskich ekspertów, w którym wskazuje się na konieczność „resetu” w relacjach amerykańsko-rosyjskich, nie rzuca na kolana głębią rozumowania, lecz jednoznacznie konkluduje, że antyrosyjska polityka Waszyngtona ostatnich lat jest bez sensu. Bo z ich perspektywy oczywiście jest. Wrogość, która nie przynosi żadnych korzyści, lecz prowadzi do porażek jest niepotrzebna. Autorzy tego listu oczywiście nie chcą przyznać wprost, że w zimnej wojnie z Chinami władze USA muszą mieć Rosję po swojej stronie, bo sojusz Pekinu i Moskwy jest katastrofą strategiczną. Tę niezbyt odkrywczą tezę, nie raz a prezentowałem w książkach opublikowanych w 2015 i 2016 r. („Szkice polsko-rosyjskie”, tom I i „Polska-Rosja. Wojny nie będzie”). Jest jeszcze jeden powód „resetu”. Skoro wszyscy zaprzeczają, że w wybory prezydenckie w USA wtrącają się zarówno Chiny jak i Rosja, to zapewne jest coś na rzecz (należy wierzyć tylko w jednoznacznie zdementowane informacje). Prawdopodobnie państwo to, mimo że jest supermocarstwem, nie jest w stanie obronić się przed tego rodzaju ingerencją. Gdy doszłoby w tych działaniach do duetu rosyjsko-chińskiego, w dodatku w okresie, gdy „kolorowi” obywatele tego państwa żądają równych praw a przede wszystkim rewanżu za ponad dwa stulecia dyskryminacji, trzeba szukać pokoju  przynajmniej z jednym wrogiem. Nim może być tylko Rosja, bo od początku powstania Stanów Zjednoczonych aż do Rewolucji Bolszewickiej państwa te były lojalnymi i wiernymi przyjaciółmi. Czy Rosja rządzona przez Władimira Putina odpowie na wyciągniętą rękę? Ale  sposób pojednania będzie dla nas wielkim zaskoczeniem.